RODZINNY PORÓD czyli Tata w labiryncie emocji

RODZINNY PORÓD czyli Tata w labiryncie emocji

Autor: Tomek, tata Jadzi , wtorek, 26 maj 2015 23:48

Wahałem się, czy to wszystko opisywać, bo szczerze mówiąc nie ze wszystkiego jestem dumny, ale stwierdziłem, że warto. Może dzięki temu jakiś przyszły ojciec będzie wiedział jak się przygotować, zachować…

Prawdę mówiąc podchodziłem do porodu trochę za bardzo „na luzaka”. Koledzy mówili, że to jest do przeżycia, więc zgodziłem się na poród rodzinny. Pomyślałem, że jeśli żona będzie się lepiej czuła, jak ja tam będę, to mogę iść.

Trochę się bałem, nie byłem do końca przekonany, że chcę, nie za bardzo zastanawiałem się, jak to może wyglądać. Z drugiej strony – nie chciałem zawieść. Wszyscy faceci, których znam byli przy porodzie, i co, ja miałbym nie pójść? Bez sensu.

Chyba jednak trochę inaczej to sobie wyobrażałem. Myślałem, że to będzie trochę tak, jak na filmach – kobieta poleży pod kołdrą pod opieką ludzi w maseczkach na twarzy, trochę postęka i po wszystkim. W rzeczywistości okazało się, że to były godziny ciężkiej harówki, z której wyszedłem zlany potem, przejęty jakbym został przepuszczony przez jakąś machinę a nawet pogryziony. Owszem, było jak na filmie, ale na takim z super efektami specjalnymi…

Nie chodziliśmy do szkoły rodzenia, więc nie za bardzo wiedziałem co mnie czeka, co się tak naprawdę będzie działo, nie byłem na to gotowy. Teraz, z perspektywy czasu żałuję, że nie wgłębiłem się w temat. Może byłbym bardziej pomocny. Głupio mi było (i jest do tej pory), że momentami położna musiała mi mówić, co mam robić z moją własną żona, jakbym jej nie znał. Teraz już tak nie myślę, ale w tamtej chwili odbierałem to jako porażkę.

Zamiast działać – stałem z boku i czułem się tak, jakbym nie brał w tym wszystkim udziału, jakby to było jakieś mega widowisko, a nie narodziny mojego dziecka.

Był taki moment podczas porodu, że już chyba nie za bardzo nad sobą panowałem. Zacząłem mówić jakieś głupie rzeczy, dopowiadać, dowcipkować, chyba, żeby rozładować napięcie, nie wiem. Widziałem, że to żonę bardzo wytrąca z rytmu. Nawet w pewnym momencie powiedziałem, że „ona nigdy nie doprowadza nic do końca, ciekawe czy teraz jej się uda” (to o żonie). To miał być żart, ale zrobiłem tym żonie krzywdę. Położna wzięła mnie na bok i zwróciła mi uwagę, że przeszkadzam i że jeśli nie mam pomysłu na pomoc to żebym się zastanowił, czy mam dalej brać w tym udział. Fatalna sprawa, ktoś zwraca mi uwagę jak uczniakowi w szkole, a metr dalej moja żona rodzi MOJE dziecko.

Teraz wiem, że najlepiej szło wtedy, gdy motywowałem żonę, dodawałem jej otuchy, kiedy się mogła na mnie oprzeć. Dopiero wtedy poczułem, że dam radę i że to, co się dzieje to nasza wspólna sprawa i że jak tak dalej będzie dobrze szło, to zaraz zobaczymy malucha.

Z masażem to też była taka sprawa… jakby na „wyczucie”. Nie wiedziałem, jak mogę pomóc. Żona piszczała i krzyknęła w końcu: „zrób coś”, więc intuicyjnie zacząłem gładzić ją po plecach. Chyba pomogło… Tak mnie to podbudowało, że mam jakiś udział chociaż w minimalnym zmniejszeniu tego wielkiego bólu. Niedawno dowiedziałem się, że takiego porodowego masażu można się nauczyć, od położnych, albo od takich kobiet, które tego uczą – doul. Może przy drugim porodzie skorzystamy z takiej nauki. Może wtedy też wiele innych rzeczy będzie wyglądało inaczej. Ale i tak uważam, że było super. Pamiętam w sumie tylko jeden taki kryzysowy moment, gdy widziałem już, że chyba żona traci siłę, coś niepokojącego działo się też z tętnem dziecka i czułem, że ja też słabnę, że jeśli nie wyjdę to będzie ze mną kiepsko… Nawet krzyknąłem na położną, czy lekarkę (nie pamiętam), żeby się pośpieszyła i ta nerwówka zaczęła udzielać się każdemu. Usłyszałem wtedy, że „już jest blisko” i nagle dotarło do mnie, że jak teraz wyjdę, to zepsuję całą sprawę, stracę najważniejszy moment w życiu. Chciałem tam być, chiałem zobaczyć ten wielki finał. I zostałem. Wrażenia nie da się opisać. Momentu przecięcia pępowiny z nerwów – nie pamiętam, ale za to pamiętam wzrok żony i zwykłe słowo: „dzięki”, nie zamieniłbym tego na nic.

Podsumowując, chciałbym zwrócić uwagę na dwie sprawy.

Pierwsza to moment, gdy na porodówkę weszła mama mojej żony. Poprosiłem ją o „zamianę”, bo czułem, że muszę pooddychać. Tak ogólnie teściowa to jest złota kobieta, ale w tej porodowej sytuacji zaczęła dziwnie lamentować, pytać lekarzy, czy „mogą córce podać coś na ból?” itp. Pomyślałem, że muszę coś zrobić, że już zniosę wszystko, byleby uniknąć jakichś dziwnych histerii. Chciałem ogarnąć tą sytuację i chciałem tam być, właśnie JA, nikt inny, żeby móc zrobić wszystko, by uspokoić atmosferę.

Sprawa druga – wszyscy mówili mi: „stary, weź sobie na porodówkę komputer, bo umrzesz z nudów, moja rodziła piętnaście godzin…”. Myślałem, że to nawet dobry pomysł. Jak jest komórka, laptop, to w wolnej chwili zawsze można wrzucić jakieś zdjęcie „na gorąco”, trochę się zdystansować. Teraz wiem, że w porodzie nie ma „wolnej chwili” i dystansu też nie ma. Chyba bym sobie nie wybaczył, gdybym, zajęty kompem, coś przegapił z porodu.

Poród jest nie do powtórzenia. Z jednej strony chcesz przy tym być, z drugiej – czujesz bezradność gdy twoja kobieta wyje z bólu, masz ochotę uciec, jesteś jak w potrzasku.

Ale jednak warto być, zobaczyć, doświadczyć tego i mieć takie wspomnienie, że moja córka mnie pierwszego zobaczy, gdy przyszła na świat.

Tomek, tata Jadzi

Na Ciebie czeka już Szkoła Taty

 
\